poniedziałek, 9 maja 2016

Każdy musi mieć swój azyl.

   Może masz najspokojniejszą pracę świata. Jesteś spełniona, szczęśliwa, zrównoważona. Może masz wsparcie otoczenia na każdym kroku, miłość bezwarunkową w każdej spotkanej osobie. Codziennie budzisz się i zasypiasz z uśmiechem na twarzy. Nic nie jest w stanie wyprowadzić Cię z równowagi, jesteś chodzącą oazą spokoju. Hmmm... Zazdroszczę. Ja pędzę! Staram się to od wielu lat zniwelować, ale muszę się przyznać przed samą sobą - pędzę na złamanie karku, próbując dogonić biegnący obok w zawrotnym tempie świat. I nie ma to nic wspólnego z posiadaniem dzieci - pędziłam zawsze, chciałam zrobić milion rzeczy na raz. Przejmowałam się, denerwowałam, paznokcie też obgryzałam. Już od podstawówki, już wtedy na swoich niewielkich nóżkach starałam się nadgonić, przegonić, biec. Nic miłego, nic dobrego.

Jednak zawsze, w każdej sytuacji, potrafiłam stworzyć sobie azyl. Wyobraźnia u mnie bujna, potrzeba oderwania chociaż na chwilę od rzeczywistości - równie intensywna. Dlatego odkąd pamiętam, zawsze uciekałam. Moim azylem przez wiele lat był domek nad morzem. Wykreowany do takiego stopnia, w takich szczegółach, że potrafiłabym Wam powiedzieć, gdzie leży otwieracz do wina, w którym pokoju należy szukać kapelusza z wielkim rondem, żeby nie przypaliło mnie nadmiernie słońce, kiedy będę sączyć lemoniadę na tarasie na skarpie. Uciekałam do niego wieczorami, gdy tylko przyłożyłam głowę do poduszki. Uciekałam również podczas jazdy autobusami, pociągami, w czasie nudnych lekcji, potem wykładów. Gdy obezwładniał mnie strach przed czymś, mój letni domek dawał poczucie spokoju, wyrównywał oddech.

     Z czasem do tego domku wprowadził się nieśmiało pewien chłopak, potem mąż. Jedyna osoba, która domek znała. Która obiecywała, że jeśli jedno z nas umrze, to będzie czekać na drugie właśnie w tym domku...



    Na własny domek szans nie mieliśmy. Mimo zabiegania, pędu - ciągle przedkładamy inne rzeczy nad nerwy związane z budową, olbrzymim kredytem na dom i odmawianiem sobie podróży. Dlatego żyjemy w podniebnym gnieździe na uroczym blokowisku. I odkąd tu mieszkamy, nadal co wieczór wracałam myślami do mojego azylu, bo utrzymywał w mojej głowie względną równowagę. Również w ciężkich chwilach.


Aż rok temu, kiedy nosiłam pod sercem Bruna-Niedźwiedzia, postanowiliśmy spełnić kawałek naszego marzenia. Zrobić coś, co pozwoli na namiastkę chociaż azylu, co da oddech po całym dniu pracy, co umożliwi naszych chłopcom najkochańszym bieganie po trawie na bosaka i brudzenie się bez opamiętania. Do czego będziemy mogli przyjechać realnie, nie tylko w myślach i rozmowach. Bo każdy powinien mieć swój azyl.



    Kupiliśmy ją. Działeczkę. Rajusiek nasz mały. Który Rajuśkiem nie był na pierwszy rzut oka - kawał ziemi, na której starszy pan uprawiał w pięknej, tłustej, diabolicznie czarnej glebie ziemniaki. Gdzie wyrastała z terenu jak upiór stara szklarnia do rozbiórki. Z altanką pamiętającą lepsze czasy. Z betonowymi kłodami wyznaczającymi zagony.



I zaczęło się "odpoczywanie". Które trwa do dnia dzisiejszego - rozbieranie, sianie, przesadzanie. Budowanie i burzenie. Dostosowywanie azylu do naszych wyobrażeń. I wiecie co - mimo ogromu pracy, to nadal nasz azyl. Wsiadam na rower lub w auto i sama świadomość, że zaraz będę pić kawę w Rajusieczku, już powoduje wyrównanie oddechu. Kiedy wieczorem czuję, że boli mnie każdy mięsień, każde ścięgno od pracy fizycznej, czuję się szczęśliwa. Kiedy usiłuję domyć czarne od ziemi stopy Trolla i słucham jego paplania o robalach z Rajusieczka, czuję spokój.


    W dzisiejszym zabieganym, zapętlonym świecie, wśród krzyku i zgiełku, dla własnej higieny psychicznej każdy powinien mieć azyl. Rajusieczek swój. Wieczorny w głowie lub w ogrodzie obok. Może na łódce na Mazurach. Może pod parasolem na plaży. Albo w parku linowym. Lub przy biurku wśród modeli samolotów. Coś, co oderwie od rzeczywistości. Ukoi, okiełzna lęki, utrzyma w ryzach niezdrowy bieg. Tego Wam życzę - własnego azylu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję bardzo za komentarz :)